Zaczęło się pod koniec kwietnia, kiedy to świat obiegła
informacja, że w Polsce zagra zespół Queen. Niesamowite uczucie na samą myśl i
być może jedyna szansa na zobaczenie na żywo pozostałości po starym Queen. W
pierwszych sekundach, minutach – Tak jadę, na pewno, muszę tam być…. Kiedy
ochłonąłem i dotarło do mnie, że grają z jakimś Lambertem, zacząłem mieć
wątpliwości. Kiedy go zobaczyłem, kiedy trochę o nim poczytałem, zacząłem mieć
dylemat. Niektórzy czekali na ten koncert kilkanaście, kilkadziesiąt lat a mnie
spotkało to tak stosunkowo szybko.
100zł za bilet na końcu trybun, albo 160 i stać na płycie,
blisko sceny… W sumie to jeszcze nie wiem czy jadę… Zasięgnąłem opinii od
„prawdziwych fanów”, tych bardziej maniakalnych ode mnie, starszych stażem i
bardziej doświadczonych. Nie potrzeba było długo czekać, głupi bym był gdyby
mnie tam nie było. I chociaż opinie fanów, tych mniejszych i tych większych
były bardzo zróżnicowane, to przeważała nienawiść do Lamberta. I ja też
sceptyczne podchodziłem do tego wyboru.
Na samym początku maja kupiłem bilety, na które czekałem i
czekałem i czekałem, każdego ranka, aż do południa. A oni tak odwlekali,
przeciągali, aż przyszły, ostatniego dnia maja… W sieci krążyło coraz więcej
informacji, coraz to nowe news’y, komentarze, wywiady, plany, schematy, mapki
mnóstwo konkursów… Sam miałem okazję wziąć udział w kilku, co więcej, w tym
organizowanym przez PFQ, wygrałem bilet. Ich zadanie konkursowe bardzo mi się
spodobało.
Pozostało się spakować i w autobus… Kilka godzin przed we
Wrocławiu, przejście obok hotelu Monopol i grupy fanów czekającej na zespół i
prosto do klimatyzowanego tramwaju T1, który zawiózł mnie i mnóstwo innych
spoconych osób w koszulkach Queen prosto pod nowy, wrocławski stadion miejski.
Przede mną wielka promocyjna brama i gdzieś w oddali, też dość spory, (jak
potem się okazało) owinięty w szare szaty, stadion. Miło powitany przez panią w
dziko zielonej kamizelce i obmacany przez dwa razy większego ode mnie pana, czułem,
że zbliżałem się do miejsca koncertu.
Obszedłem to wielkie, szare, chyba aż 1,5 raza, zobaczyłem
stoisko z bigosem i fanowskimi koszulkami po 80 zł. To mnie zmotywowało by
wreszcie wejść do środka. Poczułem się jak na festynie rodzinnym. Pełno
ubranych stosownie do swojego wieku babć i innych dziwnie niepasujących do tego
miejsca ludzi z hot-dogami, piwem i wielkimi kubkami z reklamą coca-coli.
Pomyślałem sobie, że to tylko ciekawscy i zanim wybije 21 pójdą sobie a zamiast
nich wejdą ci bardziej przypominający fanów Queen. Cóż, wyłożyłem się w cieniu
na płycie i słuchałem błyskotliwych dowcipów prowadzącego… Chociaż te wobec
VIPów nawet mnie się podobały…
Ktoś zaczął grać. Gdybym wiedział, że po północy tak
strasznie będą bolały mnie nogi, to bym się nie podnosił… Starałem się ich nie
słuchać. Rozbawiła mnie ich perkusja, która była jak mała kropeczka na tle tej
wielkiej, tajemniczej, jeszcze przykrytej czarną folią… Potem usłyszałem coś,
co znałem. Bardzo smutno mi się zrobiło, jak sobie wyobraziłem, że oni obchodzą
tak swoje wszystkie urodziny…. W sumie cała płyta była smutna… a właściwie 1/3,
bo tylko na tyle była wypełniona.
Potem na scenę weszli jacyś szaleńcy. Na szczęście zrobiłem
sobie przerwę, napiłem się wody za 7zł i skorzystałem z nienajgorszych,
stadionowych toalet. Na zewnątrz powietrze było o wiele bardziej świeże.
Głównie dzięki deszczu, który wywołał niemałe emocje na płycie. Jestem prawie
pewien, że niektórzy, ci, którzy zapomnieli parasola, albo foliowego płaszcza
wnieśli skargi do organizatorów, że nie zadaszono stadionu…
Po 20 festyn niestety się jeszcze nie zakończył. Czym
prędzej zmierzałem w kierunku sceny, najpierw od lewej, potem od prawej, znów
od lewej, aż wreszcie dzięki metodą, których nie ujawnię udało mi się dostać do
3. rzędu ludzkiego, przed sceną. Było to chyba jedno z lepszych miejsc (po za
tymi przed barierkami), jakie mogłem dostać na płycie. Scena widoczna, telebim
z boku, jest dobrze.
Na scenę wbiega stado czarnych mrówek, zwanych technikami.
Zaczęli odsłaniać wielką perkusję z napisem Queen. Niesamowite uczucie. I
sądząc po krzykach, chyba nie tylko dla mnie. Poczułem, że jestem w odpowiednim
miejscu i czekają mnie chwile, których na pewno nie zapomnę.
Najpierw jeszcze, oświetlenie Queen zawstydziło te kilka
reflektorów, które mrugało dziś przy okazji innych grajków. Potem coś wielkiego
z góry zaczęło się obniżać, miałem dziwne uczucie, że to będzie kurtyna. I
była, ale nie byle jaka. Ogromne logo Queen przysłoniło całą scenę. Nawet na
niebie zrobiło się jakoś ciemniej. Królowa włączyła światła, czułem, że są
blisko. I nagle jak trzask pioruna – FLASH, jeszcze nigdy się tak nie cieszyłem
słysząc ten kawałek. Kurtyna jakby się urwała i w ciągu sekundy znikła
odsłaniając zadymioną scenę. Widzę Brian’a, widzę perkusję i nawet Adam, który
trochę mnie przekonał po występnie w Kijowie, tutaj też mnie ucieszył.
Zaczęli od Seven Seas of Rhye, potem jeszcze KYA, ale kontaktować
zacząłem dopiero przy zupełnie nie przekonującej mnie wersji WWRY. Wciąż nie
mogłem uwierzyć, że to, co widzę, to nie monitor komputera, że ta wielka, siwa
czupryna jest kilkanaście metrów ode mnie. Tak, Brian cieszył mnie najbardziej.
Tylko przed sceną jakoś pusto. Miałem wrażenie, że na Golden
Circle wciąż trwa festyn. Ludzie chodzili w tę i z powrotem (i tak przez cały
koncert), bardziej cieszyli się z podbijania piłki, niż... Coż. Nie widziałem
jeszcze płyty z perspektywy sceny, ale te pustki musiały dziwnie wyglądać.
Na muzyce podobno się nie znam, więc nie mnie oceniać.
Muzyki na pewno słucham i ją czuję bardziej niż przeciętny śmiertelnik. Trzeba
przyznać Rogerowi fantastyczne wykonanie Under Pressure. Kto jeszcze zwrócił
moja uwagę? Oczywiście Rufus. Ojciec z synem, na jednej scenie, na koncercie
Queen. Niesamowity widok. Świetnie się uzupełniali. A ktoś kiedyś mówił, że nie
ma nic gorszego niż solówka na perkusji – KŁAMCA.
Nie do końca jeszcze pogodzony z wyborem Lamberta na
wokalistę, mimo wszystko, oceniam go bardziej pozytywnie niż negatywnie. Skoro
już stało się i znalazł się na tej scenie, to myślę, że to, co robił, robił
dobrze (oczywiście bezwzględnie poza WWRY). Czuł się dobrze na scenie, wnosił
coś swojego i jako ‘nieznawca’ muzyki stwierdzam, że nienajgorzej też śpiewał.
No i myślę, że popisał się przy okazji Who Wants to Live Forever. Odkąd ten
utwór spadł ze szczytu na mojej liście TOP QUEEN, to dopiero teraz naprawdę
poczułem coś więcej, jakąś głębie słysząc go.
Days Of Our
Lives. Nie płakałem, ale Roger mnie zamurował, nawet jego głos wydawał
mi się bardziej przyjemny niż zwykle. Jak posąg stałem patrząc na telebim, gdy
pojawił się tam Freddie. Może to banalne jak na mnie, ale czułem, że przez
chwilę był koło nas, koło tych 30 tysięcy ludzi, którzy głównie dla niego albo
przez niego tutaj przyszli…
I co wreszcie? Solo Brian’a! Moment na który czekałem od chwili
kupienia biletów, i na który czekam przy każdym koncertowym wideo. Genialne.
Perfekcyjne. Niesamowicie czyste brzmienie. Jako, że się nie znam, ciężko
opisać mi to słowami, ale gdybym tylko mógł… Naprawdę niepowtarzalne brzmienie.
Szkoda tylko, że Brian tak mało śpiewał przez cały koncert… No i ten moment,
kiedy podszedł do lewej (mojej lewej) strony. Tak dokładnie widziałem jego
zmarszczki, a czupryna wydawała się 10 razy większa niż kiedykolwiek wcześniej.
Nie wiedziałem, czy robić zdjęcia, czy tylko patrzeć…
To, co jeszcze mnie zachwyciło to atmosfera podczas Radio
GAGA. Tysiące otaczających mnie fanów, klaszczących w rytmie Gaga i pośród
nich, gdzieś ja.
Bohemian Rhapsody, też dobrze zapamiętałem. Chyba śpiew
tłumu przy okazji tego utworu, poza LOML oczywiście, wyszedł najlepiej. No
właśnie, nie można nie wspomnieć o tym jakże niezwykłym akcencie Brian’a, kiedy
to mówił po Polsku.. Magiczna i bardzo przyjemna chwila.
Aż wreszcie Queen zniknął ze sceny. Emocje wtedy sięgnęły
szczytu. Ta nie pewność, czy wejdą teraz, czy może za dwie sekundy,
przyspieszyć klaskanie, czy jeszcze nie… no co oni tam robią tak długo… Niesamowicie
też to wyglądało na wideo z tyłu trybun. Złamaliśmy prawa fizyki, napięcie
można było zobaczyć gołym okiem.
Gdzieś, przed koncertem słyszałem, że członkowie założą
takie brzydkie, zielone koszulki Śląska Wrocław – Tylko Spike się odważył… a
może nie było odpowiednich rozmiarów, albo błąd na koszulce… ciekawe, co się
działo za kulisami.
Smutno mi się zrobiło, gdy oni wszyscy tak nagle wstali i
sobie poszli. Tak jakby bez słowa, bez pożegnania, czułem niedosyt, myślałem,
że jeszcze wrócą… Cóż, wszystko ma swój koniec.
Potem jeszcze, już w luzie, fotka na tle sceny i z fanem
Queen (z Litwy, jak potem się okazało), który chciał zdjęcie z moją koszulką.
Zrobiliśmy, ale zostało na moim aparacie… nie wiem, o co mu chodziło, ale było
miło.
A potem to 30 tysięcy osób ze stadionu wsiadło do mojego
tramwaju.
Pamiętam tylko ten specyficzny zapach fanów…